czwartek, 17 września 2015

Amerykanin zachwycony Kielcami. „Ludzie są tutaj bardzo dokładni. Przeszukują śmietniki, żeby sprawdzić, czy wszystko wyrzuciłem prawidłowo”



Steve Shyberg ma 46 lat,  pracuje jako listonosz w New Jersey. Do Kielc przyjechał w poszukiwaniu swoich żydowskich korzeni. Jego babka od strony matki Mika Kąpielak była Żydówką i mieszkała w Kielcach do lipca 1946 roku. Później słuch o niej zaginął. „Żyła na Plantach, wszyscy tam o niej pamiętają. Córka sąsiadki pokazała mi rzeczy należące niegdyś do babulki Miki - jej biżuterię, portfel, dokumenty tożsamości, bieliznę i złoty ząb. Była uwielbiana, każdy chciał mieć po niej jakąś pamiątkę” – mówi Steve. Sam także nie kryje zachwytu nad tutejszą kulturą, obyczajami czy zabudową.


Apartment


Shyberg nie miał zamiaru zatrzymywać się w którymś z hoteli należących do międzynarodowych sieci. Wybrał tanią stancję na Podkarczówce, żeby lepiej poczuć kielecki klimat. Od prawie dwóch tygodni gości u miejscowego kamienicznika, pana Sławka. 

- Pokoik nie jest duży, ale za to bardzo piękny. – zachwala Steve. – Ścianę udekorowano haczykami, na których wiszą kotary w kształcie płaszczów i kurtek. Sławek codziennie wprowadza w niej jakieś zmiany. Obok mam przypominające nowojorskie wieżowce pudełka z butami i niebieski materac z napisem „120 litrów”. Muszę uważać, żeby niczego nie strącić przy obracaniu głową. 

Pan Sławek pobiera od niego opłatę w wysokości 50 dolarów za dobę plus media. 

- Tak, mam media. W butach jest kilka gazet. – opisuje Steve.

Social Life


Ciepłe posiłki jada, jak sam mówi, w „Under The Telegraph Bakery”. Z kolei na spożywaniu czegoś mocniejszego można przyłapać go w delikatesach „Froggy”.

- To rewelacyjny pomysł. Polska dba o kondycję obywateli lepiej niż USA. Kupujesz alkohol i spożywasz go pod sklepem w pozycji stojącej.

Steve pyta przy okazji, czy ziemię świętokrzyską zamieszkują potomkowie Indian. Czerwonoskórych spotyka tu bowiem bardzo często. Nazywa ich hokeistami, bo na betonie ślizgają się lepiej niż na lodzie. Zwłaszcza wtedy, kiedy pod delikatesem „Froggy” próbują wyszarpać mu butelkę Żubrówki.

- To świetne ćwiczenie! Albo sami się zamęczymy albo rozdziela nas ubrany na czarno sales manager i wręcza nam kupony rabatowe na 50 złotych. Zebrałem już siedem. 
Najlepszym przyjacielem Steve’a stał się Szybki Mieczysław, ślichowicki hokeista z 33-letnim stażem, który powoli myśli o zakończeniu dotychczasowej kariery.

- Mitch zakłada firmę kurierską. – tłumaczy Amerykanin – Wyspecjalizował się w ekspresowym transporcie szkła i tektury. Ja sam podrzuciłem mu parę pomysłów – nalepka „fragile/ostrożnie” na wózku to, nie chwaląc się, mój pomysł. Na razie ma ich dwa, ale w trasie może być tylko jeden, bo wózek kierowany przez Andrew, jego wspólnika, ma urwane kółko. Andrew po prostu dokręca sobie kółko z wózka Mitcha, kiedy tamten idzie poćwiczyć pod „Froggy’ego”.

Shyberg wspomina także wspólną wizytę w mieszkaniu pana Wojtka, dobrego przyjaciela Szybkiego Mieczysława.

- Mitch powiedział, że W. poprosił go o wyniesienie pod jego nieobecność tych wszystkich kanap i foteli, bo „już sam nie wie, gdzie ma usiąść”. Poszliśmy więc do niego i powynosiliśmy wszystkie graty. Zeszłoby szybciej, gdyby nie nocna pora. Mitch podobno nie chciał blokować klatki schodowej za dnia.

Landscape


Podczas podróży ze znajomym kurierem Steve regularnie odwiedza rezerwat przyrody w Ślichowicach. Szybki Mieczysław nazywa go „Wielkim Kanionem Klerykado w stanie Maryjzona”. 

- Podziwiam Kielczan za ich religijność. To nasza cecha wspólna. – mówi Steve – Mitch opowiadał, że kiedy jego żona już nie mogła chodzić, na żądanie woził ją na mszę w swoim wózku. Pewnego razu wypadli z zakrętu przy Komunii Świętej i wtedy właśnie urwało mu się kółko. Piękna historia. Podobno w stanie świętokrzyskim domy zaczęto budować tylko dlatego, że ludzie nie mogli się już pomieścić w kościołach. 

Dziś miejsca jest wiele. Steve w szczególności upodobał sobie ulicę Sienkiewicza, która wywołuje u niego skojarzenia z miasteczkami dzikiego zachodu – też mamy bank, saloon i zakład pogrzebowy.

- Kiedyś spotkałem tam nawet faceta podobnego do Burta Reyonoldsa. Twierdził, że jest tutejszym szeryfem. – śmieje się Steve – Genialne są też pozostałości po II wojnie światowej. Kustosz muzeum zaprowadził mnie do ruin obozu koncentracyjnego w dzielnicy Czarnów. To przerażające, że kiedyś mogli tu mieszkać ludzie. 
Chwali znajdujący się na Rynku okazały gmach przytułku dla bezdomnych („ciągle ich tam widzę, są wyraźnie zadowoleni”) oraz montaż szklarni ogrodowych w miejsce przystanków autobusowych.

The People


Steve najmocniej zapamięta jednak zwykłych ludzi – prostych, uprzejmych i kreatywnych. 

- Ten pomysł z ulicznymi aktorami jest po prostu fantastyczny. Najśmieszniejsze są stare, garbate karzełki z ciężkimi reklamówkami. Zawsze obrzucam ich drobnymi z kieszeni. – cieszy się Steve.

Imponuje mu również obywatelskie podejście do codziennych czynności. 

- Wszyscy są tutaj naprawdę dokładni. Przeszukują śmietniki, żeby sprawdzić, czy wszystko prawidłowo wyrzuciłem. Całe noce pilnują ławek w parku i poziomu wody pod mostem. A psy? Nie widziałem, żeby wychodziły na spacer częściej niż tutaj; często bez właściciela, który nie chce chyba ograniczać ich wolności. Kierowcy – twierdzi Steve - też mają w sobie rzadko spotykaną empatię - przyspieszają na przejściu dla pieszych, żeby pęd powietrza schłodził cię w upalny dzień. Teraz rozumiem, dlaczego babulka Mika zostawiła wam wszystko, co miała.


Grzegorz Rolecki