piątek, 31 maja 2013

Maile tęsknoty

Polchat przestał istnieć w 2012 roku
Będąc z lekka ściekomentalnym tęsknię sobie od karty do karty za szambem dziewiczego Internetu; za dziećmi-małpami z dobrych domów, którym wydawało się, że wklikali się w dzielnicę czerwonych świateł i mogą dymać zbrodnię bez kary; za pomarańczą Gie Gie i java-skupiskami radosnych zboków, dewiantów i fascynatów układu pokarmowego; za okazjami do pobycia niesobą, bez dryfu w terrorze bycia sobą do sześcianu. 

Bycia sobą. Ultrasobą, czyli mną, mną, mną i jeszcze jednym mną, co się nim brzydzę, znać go nie chcę, bo udaje ciekawszy przypis do "ja" pierwszego. A "ja" pierwszy nadal cichaczem nie wie, czy "ja" drugie i "ja" trzecie wystarczy, żeby tożsamym być ze sobą? Może kogoś jeszcze dodać? Czy siódmego dnia odpocząć, zamrozić siebie w ćwierć obrotu na krześle, tweetnąć "#jestem ukończony"? 

Bycie kimś innym na pół etatu jest lepsze niż bycie sobą do kwadratu. Pozwala spojrzeć na zwłoki z dystansu, jak po zakończeniu dobrego filmu, kiedy ekran ciemnieje i zostajemy sam na sam z odbiciem naszego awatara. Widzę wtedy, że bez Internetu częściej bym milczał, może spał dłużej i rzadziej udawał. Życie bez garstewki udawania stałoby się jednak nieznośne. Dlatego byt mój sieciowy już zawsze nosić w sobie będzie dziedzictwo pstrokatego straganu Polchatu.

Dziś ten skansen szaleństwa skrywa się w małych czatach pod transmisjami sportowymi na żywo, mokrych zaułkach porno i ostatnim bastionie portali, dla których jest to jeszcze opłacalne. Później najwyżej ląduje jako zrzut ekranu na demotywatory.pl. Forma Internetu dojrzała, treść wciąż należy do smarkaczy. My jako my (imię, nazwisko, login, hasło), my jako kombajny społecznościowe rzadziej robimy z siebie świadomych pajaców. Wciąż jednak kochamy udostępniać czaterię innych, dzielnie opierając się taśmowej produkcji w fabryce znudzenia samym sobą.