środa, 29 maja 2013

Studniówka Muppetów



Śmiech ma ogromną przewagę nad nieśmiechem, bo śmiech jest słyszalny. Rechot zwłaszcza. Nieśmiech z kolei cichutko oczekuje w kącie na przechodnia, który poda mu dłoń i powie "masz rację". Po obejrzeniu "Hotelowych manewrów, czyli błogiego s-pokoju" w Żeromskim patrzę zatem nieśmiechowi głęboko w źrenice i zapraszam go na nieśmieszny podwieczór w bistro Lou Lou. Zamówimy zupę cebulową i dla odmiany ożywczo się nie pośmiejemy z rzeczy nieśmiesznych zamiast nie śmiać się z rzeczy, które za wszelką cenę śmieszne być próbują. Ale nie są.

Kielecka adaptacja Michaela McKeevera to najsłabsze ogniwo z ostatnich małych szlemów Żeromskiego ("Mężczyzna wart zachodu", "Happy Birthday") i zarazem twierdzenie Pitagorasa komedii. Wszystko się zgadza, każde drzwi otwierają się w odpowiednim momencie, ale po chwili wynik równiania zaczyna chłostać nas nudziskiem z gatunku tych najbardziej krwiożerczych nudzisk. Ale to nie takie proste. Podchwytliwe raczej. Jeśli bowiem otworzylibyśmy encyklopedię dowcipu chcąc sprawdzić, czy ciskane ze sceny pomysły są w klasycznym sensie zabawne, to owszem, każde kolejne hasło układanki znalazłoby się w dziale "klasycznie zabawne". D jak dwóch heteroseksualistów wziętych za homoseksualistów. U jak urżnięta martini gwiazda estrady (Beata Wojciechowska) i jej omężowe "niech spoczywa w pokoju...jak najprędzej". P jak jej piesek Noodles, czyli scenariuszowy gorący kartofel i źródło katastrof wszelakich. Oraz A jak jej rozerotyzowana antagonistka Athena (Joanna Kasperek), która wbrew staraniom obsługi hotelu Palm Beach Royale zostaje zameldowana w tym samym apartamencie prezydenckim (GZF - główny zapalnik farsy). Scena ulega zatem niezbędnemu efektowi jojo - podróżują przez nią białe róże Claudii, fotografie Atheny, bagaże obu pań i para boyów hotelowych. To jednak za mało. Reżyser Bieliński dopompowuje swój składak w idealnych proporcjach znerwicowanym dyrektorem hotelu (on sam na zmianę z Arturem Słaboniem) i wścibskim dziennikarskim potworem z szafy (Ewa Józefczyk), który rzuceniem luźnego "kurna" czasem spuści powietrze z taniego kabaretu wokół. Najlepszy natomiast - wróć - może nie tyle najlepszy, co najbliższy mojemu zagubieniu był grający asystenta jednej z diw Marcin Brykczyński. Jego Pippet sprawiał wrażenie trzeciego kciuka i jedynego nieśmiechu w tym za wszelką cenę śmiesznym spektaklu. Widać bezbłędne spojrzenie cojatutajrobizmu okazało się mi tamtego wieczoru szczególnie bliskie. Reszcie może nie. Bo śmieją się ludzie. Śmieją się. I nie dziwota, że się śmieją. W przeciwnym wypadku musieliby oglądać tę sztukę i zemrzeć z nudów. 


Zdobycie szlacheckiego tytułu "klasycznej farsy" wcale nie jest dla mnie wartością samą w sobie, bo nie lubię wracać dokładnie tam, gdzie byłem. Zwłaszcza wtedy, kiedy nad hotelem unosi się odorek mniej udanego odcinka "Miodowych lat" dorżniętego szokująco nieudolnym numerem wokalno-tanecznym prosto ze studniówki Muppetów (taniec pastiszowy to też sztuka). Finał jedynie, przyznać trzeba, ustami głównego duetu z rozbrajającą szczerością wyznaje - "wszystko przede mną było jeno wodopicem na młyn lepszej sprzedaży biletów". Miejmy nadzieję, że fajowski Teatr Żeromskiego uzbiera z tego  później fajniejszą komedię.