wtorek, 12 listopada 2013

"Banda obżartuchów na nieustannym kacu" - młody kielecki animator kultury o swoim środowisku



- Kreatywność jest zabijana funtem schaboszczaka i słoikiem orzechówki. Sam mam mnóstwo przełomowych pomysłów, ale przez tę cholerną wódę żadnego nie pamiętam. - narzeka Max Polde (29 l.), grafik i organizator kilku kieleckich festiwali sztuki użytkowej.


To ty zadzwoniłeś do mnie. O czym chcesz pogadać?

Tematów jest kilka, ale zacznę od tego, jak ważna jest samokontrola. Dusza powinna patrzeć za horyzont, ale musi być na łańcuchu.

A jeśli nie jest?

To wtedy dzieją się rzeczy straszne. Jak w ostatnią sobotę.

Co się stało?

Powiem o tym ku przestrodze. Po spotkaniu organizacyjnym nowego "projektu" (Max kreśli palcami niewidzialny cudzysłów) ja i moi przyjaciele, już mocno napryceni, wybraliśmy się na gokarty. Speed był niesamowity. Dawno nie miałem takiego banana. Ale wieczór został gwałtownie przerwany przez napływ policyjnych suk. Zgarnęli nas na komisariat.

Niby za co?

W raporcie jest napisane, że podejrzani ścigali się na szpitalnym parkingu skradzionymi wózkami inwalidzkimi pacjentów.

Granice między zwykłą łobuzerką a fantazją już dawno się zatarły. Czarnów jest w każdym z nas.

Brzmi jak autobiograficzny bestseller.

Nie, stary. Inspiracja też musi mieć pewne granice. Nie można żerować na krzywdzie ludzkiej. Tam był brat mojego ojca. Kolega ukradł mu wózek i staruszek siedział na zimnych schodach szpitala. Teraz leży w szpitalu z zapaleniem.

Przeziębił się?

Nie. Daliśmy mu popilnować słoika orzechówki.

Dlaczego postanowiłeś o tym powiedzieć?

Bo czara goryczy się u mnie przelała. Granice między zwykłą łobuzerką a fantazją już dawno się zatarły. Czarnów jest w każdym z nas. Używki i domowe jedzenie to coś, co wyżera nasze środowisko od środka.

Domowe jedzenie?

Robiący w kulturze rzadko jest przy kasie. Jego nieodłącznym przyjacielem jest debet. Wszyscy więc znoszą na spotkania organizacyjne kiełbasy swojskie, chochle barszczu białego na naturalnym zakwasie, kotlety przypominające jeżozwierza, pierogi wielkości krowich wymion i ten ciepły denaturat.

Wiem, ale co w tym złego?

To wszystko jest tłuste jak proboszcz - to po pierwsze. Po drugie cementuje krew w żyłach, która nie dopływa do mózgu. Żremy po to, żeby się napić. Pijemy po to, żeby się bawić. Bawimy się po to, żeby żreć. To nie jest "Uczta Babette", ale "Wielkie żarcie". Zażremy się na śmierć. Wypocimy, wyodbijamy i niczego nie wymyślimy.

Do końca połowy listopada nie tknę ćwiartki. Kluby i bary dla mnie przestają istnieć. Będę chodził na domówki.

W Kielcach mamy wielu aktywnych ludzi, którzy chcą coś zrobić i czasem im się udaje. Zniechęca ich częsta obojętność i niskie dotacje.

I to, że są bandą obżartuchów na nieustannym kacu. Ich ambicje sięgają Łysej Góry, ale nosem mieszają w Silnicy. Przez te wygórowane oczekiwania czujemy się w Kielcach źle, niekomfortowo. Dlatego chcemy sobie umilić czas zawsze i wszędzie, za wszelką cenę.

I tu pierwsze skrzypce zaczyna grać kiełbasa swojska?

Kreatywność jest duszona funtem schaboszczaka i słoikiem orzechówki. Kiełbasą z dzika i serem kozim. Z Szadedaksem (Artur Szadedacki, kielecki fotograf - przyp. red.) robiliśmy logo na Festiwal Wtórnej Przeróbki "Me-nie są-ble". Wiesz, że tak obżarł się kaszanki, że dostał jakichś halucynacji i usnął przed komputerem? Musieliśmy wziąć na ostatnią chwilę uśmiechnięty herb Kielc.

Chodzi o "poCeKaj, mycinaprawimy"?

Do dziś się tego wstydzę. (śmiech)

Chyba nie wszyscy są imprezowiczami?

Oczywiście zdarzają się perły, najczęściej już w wieku wieszczowym. To są ludzie z innej gliny. Wiedzą, że jedzenie to nagroda za wykonaną pracę. Albo obżarli się za młodu. Sylwek Piwczak (Sylwester Piwczak, poeta i prozaik kielecki - przyp. red.) zaliczył 7 śmierci klinicznych, ale zawsze po premierze najnowszego tomiku. Za takim profesjonalizmem tęsknię. Arleta Wańczyk odlatywała zawsze po koncertach.

Sylwek pisał o niej w “Arlecie, Arlecie”, że “Księżyc nocą dżdżystą poderżnął jej gardło”.

Właśnie. Mirek Księżyc jeszcze siedzi?

Dostał dożywocie.

Zabrzmię okrutnie, ale to  jedna z pierwszych ofiar nieprofesjonalnego melanżu.

Twoje pokolenie to nieustanny, nieprofesjonalny melanż?

To nieustanne życie wokół melanżu. Planowanie melanżu, melanż właściwy i epilog melanżu. Tak w kółko. Ludzie żyją chwilą. Seks w Renault Clio, sikanie w bramie i beczka żołądkowej. Sam mam mnóstwo przełomowych pomysłów, ale przez tę cholerną wódę żadnego nie pamiętam. One naprawdę odmieniłyby oblicze kulturalne Kielc. A tak? Budzę się nad ranem z jakimiś ochłapami. Zbiórka Śmiesznych Czapek? Festiwal Pocierania Zapałek? Co to ma być?

Może warto zacząć od siebie?

Wiem o tym. Do końca połowy listopada nie tknę ćwiartki. Kluby i bary dla mnie przestają istnieć. Będę chodził na domówki. Siądę nad kartką papieru i zacznę wymyślać. Nie dam się nikomu zaczepiać, nikomu klepać po plecach i chuchać w krtań. Żadnego Facebooka, Twittera i wiochy.pl. Teraz musiałbym być pijany, żeby wrócić do mieszkania bez nowego pomysłu.

Z drugiej strony sztuka jest historią melanżu.

Ale ten melanż był afirmacją życia. Tu, w Kielcowie, bawimy się jakoś tak rozpaczliwie, z desperacji. Jakby diabeł wisiał nam na ramieniu i szeptał złośliwie, że wschód słońca za chwilę zdejmie temu miastu majtki.