Słońce
leniwie wdrapuje się na dach Kolportera. Tłusty bastion Echa spływa
blaskiem znaków towarowych zastrzeżonych. Deptak sienkiewiczowski
wypluwa z siebie kolejne gałki lodów. Zabajone i wanilia wędrują
od Kaceka do Pekape w skwierczącej pięści człowieka niedzielnego.
Chowa się ten człowiek pod szkłem przeciwsłonecznym - 20 złotych
na kracie obok Puchatka. Wyszedł na słońce, żeby go nie raziło.
Wróci do domu, bo nie ma gdzie iść. Wykręca kręgosłup w próbie
pokazania wszystkim, że się chowa. Ma zaniki pamięci. Coś go
boli, ale nie pamięta co. Może pstro. Pryska w bańce mydlanej,
którą wydmuchał na słomianym straganie. Dwa kantory później
zostają już tylko lewitujące pięści bez ciała. Mijają żebraka
bez nogi, Cygankę bez wstydu i studenta bez perspektyw. Przyrżnęłyby
im, ale trzymają rożka, smak hiszpańska truskawka. I lepią się,
kleją, lukrują. Trzeba lecieć na rynek, pustynię Atakama, obmyć
opuszek w podziemnym pistolecie na wodę. Chłodna otwarta rączka
powoli odzyskuje władzę nad resztą dziecinniejącego ciała. Czemu
ludziki się nie lubią? Kto chce ode mnie truskaweczkę? Ale
później, bo mama woła na obiad. Zaraz będę, mamo. Jedzie coś
teraz na Cmentarną? Nie jedzie. Trudno. Ciało pójdzie na kebab w
bułce przy Paderewskiego. Rączka zawiśnie w niezręcznej kolejce
do bankomatu. I zacznie powolutku zaciskać się z powrotem.